Wychowałam się na Dolnym Śląsku, przy granicy czeskiej, w miasteczku z prawami miejskimi od średniowiecza. Panował tam niemiecko-czeski kanon estetyczny: porządek, śliczne widoki, wieże, aleje drzew, piękna roślinność.
W podstawówce rodzice wysłali mnie na zimowisko do Warszawy. Codziennie chodziliśmy na wycieczki pod budujący się dworzec centralny, pałac kultury. Na kartce do rodziców napisałam (moja mama ją zachowała), że Warszawa to duża wieś. Rozległe, niezagospodarowane tereny nie były dla mnie miastem. Smutny widok, tym bardziej w lutym. Po latach wróciłam do Warszawy. Nie było to jeszcze moje miasto, ale estetyka zaczynała się już powoli zmieniać. Dzisiaj wracam do Warszawy z radością, to moje miejsce, lubię obserwować jak szybko się zmienia.
Gdy 30 lat temu zakładałam rodzinę, wynajmowałam kawalerkę. Moim biurkiem były zielone drzwi od budki. Wszystkie biurka były tak paskudne i trudno dostępne, że wybrałam drzwi od budki. Do tego jako stolik nocny, skrzynka po jajkach ukradziona spod sklepu i materac na podłodze. Pamiętam tę przestrzeń – była inna. Zawsze miałam mało przedmiotów, ale były charakterystyczne, były świadomym wyborem.
W pewnym momencie połączyliśmy z mężem drogi zawodowe i postanowiliśmy pracować razem. On miał doświadczenie prowadzenia firmy z branży wyposażenia wnętrz, ja czułam, że mogę estetycznie podołać zadaniu. Byliśmy na etapie urządzania naszego domu, szukaliśmy łóżka i żadne łóżko nam nie pasowało – wszystkie były drewniane, a ja miałam poobijane nogi. Powstała idea miękkiego łóżka – obłożenia czymś tego drewnianego łóżka, żeby nogi się tak nie obijały. Powiedziałam mężowi: zacznijmy od łóżka, zróbmy mebel dla siebie i zobaczymy, co będzie dalej. Jak łóżko, to materac. Znowu nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego, ściągnęliśmy materac z Norwegii. Okazało się, że materac jest genialny. Nasi sąsiedzi też się zainteresowali. Łóżko, materac, tkaniny…