Maria Tyniec

Od lat projektuje wnętrza. Niedawno z pasją wróciła do malarstwa. Maria Tyniec nie umie żyć bez sztuki. Ani bez koloru.

Rozmawia Wika Kwiatkowska
Zdjęcia Róża Wnuk

Kamienica na warszawskim Powiślu, tuż przy teatrze Ateneum. Modernistyczna klatka schodowa, nieco klaustrofobiczna retrowinda, a na najwyższej kondygnacji pełne kolorów mieszkanie Marii Tyniec. Architektka i projektantka wnętrz ma tu swoją pracownię. Ale zaczynamy od innej pracowni, w piwnicy. Tutaj Maria maluje, ostatnio coraz częściej.

Kamienica na warszawskim Powiślu
odernistyczna klatka schodowa
WK: Niespodzianka: z wąskiego piwnicznego korytarza wchodzimy do dużej, dwupoziomowej, białej przestrzeni pracowni.

MT: Brakuje mi tu trochę naturalnego światła, ale sztuczne, które teraz jest, dobrze oddaje barwy. Tutaj robię tę bardziej „brudną” robotę, głównie maluję olejami. A wiele mechanicznych czynności wykonuję w domu: siedzę sobie wygodnie przy stole, coś wycinam, a przy okazji oglądam seriale. Czasem robię tu też bardzo duże formaty, w mieszkaniu nie dałoby się ich rozłożyć.

Na blacie leżą wałki malarskie. To twój znak rozpoznawczy?

Wałki i wycinanki, które też tu leżą. Wycinanki to moja ludowa inspiracja, wałki są może bardziej z miejskiej, ale równie ludycznej kultury. Kontynuuję pewną tradycję, tyle że ukazuję ją w bardziej nowoczesny sposób. Myślę, że idzie mi coraz lepiej (śmiech). Bo nie jest to coś, w czym dorastałam. Wychowałam się w bardzo ładnym mieszkaniu, wśród klasyków współczesnego designu. Wałki wydawały mi się obciachowe, do tej pory nie pomalowałabym nimi sobie ściany.

W pracowni Marii Tyniec
Wałki malarskie
A wycinanki?

Funkcjonują w każdej kulturze ludowej, to dla mnie ważne. Na całym świecie ludzie żywo odbierają te motywy i kształty. Identyczne wycinanki można spotkać na przykład w Meksyku, tylko tam są białe i wiesza się je w kościołach pod sufitami. Albo na Bali w Indonezji, gdzie ozdabia się nimi ulice, tyle że zamiast papieru używa się liści palmowych. Wycinanki kupuję na targach, jarmarkach, nie tylko w Polsce. Lubię je sobie potem poukładać, popatrzeć, pofotografować. Przetwarzam je, maluję na nich, powiększam, pomniejszam i używam jako szablonów.

Ludowe wycinanki
Od kiedy fascynują cię etniczne motywy?

Od zawsze. Na studiach nie pozwalano mi na takie rzeczy. Pamiętam, jak na trzecim roku projektowałam wnętrze baru i narysowałam na ścianie żółte paski. Profesor to skrytykował, powiedział: żadnych pasków. Ale jak już mogłam, zaczęłam je malować. Wszystkie motywy, z których korzystam, gdzieś znajduję. Nie wymyślam ich, zbieram to, co mi się podoba, a potem wykorzystuję. Kiedyś malowałam z wałka i podbijałam kolorem rysunek, który z wałka wynikał. Czasem używałam dwóch wałków i tworzyłam jeszcze inny wzór. Ale zawsze czytelny. W nowych pracach z ptakami już go nie ma - nakładam na siebie wzory z różnych wałków i sprowadzam je do abstrakcji.

Poza samym motywem ptaków.

Myślałam o ptakach od dawna, tylko nie mogłam się zebrać. Pandemia spowodowała, że nagle zaczęłam mieć więcej czasu. Na rynku budowlanym pojawiły się problemy z wykonawcami i wiele inwestycji, które realizowałam, stanęło w miejscu. Więc zaczęłam produkować straszne ilości obrazów (śmiech).

Na swojej stronie piszesz o sobie: architekt wnętrz, projektantka, absolwentka warszawskiej ASP. A gdzie artystka?

Ta strona powstała kilka lat temu, wtedy zdecydowanie mniej malowałam. I uważałam, że takie określenie byłoby może trochę uzurpatorstwem. Ale na Instagramie już napisałam: artystka. Bo pomyślałam, że jestem na takim etapie życia, kiedy wszystko mogę połączyć. Zajmowałam się w życiu bardzo różnymi rzeczami, moja kariera zmieniała się mniej więcej co tych siedem mitycznych lat. Ale wszystko, co robię i robiłam, gdzieś się ze sobą zazębia i prowadzi do jakiegoś celu.

Najpierw była architektura wnętrz na warszawskiej ASP?

Chciałam iść na malarstwo, ale na początku liceum stwierdziłam, że mnie nie przyjmą. Sfrustrowana pomyślałam: „Trudno, idę na anglistykę”. Trzymałam się tego ze dwa lata, aż usłyszałam rozmowę koleżanek z czwartej klasy, które wybierały się na architekturę wnętrz. Wtedy dowiedziałam się, że taki kierunek w ogóle istnieje. Nie do końca orientowałam się, co dokładnie robi architekt wnętrz, ale coś mi powiedziało, że to jest to. Zdałam i okazało się, że mi to odpowiada. A potem okrężną drogą doszłam do malarstwa.

Z Marią Tyniec rozmawia Wika Kwiatkowska

I do 2002 roku miałaś mnóstwo wystaw, indywidualnych i zbiorowych.

Studiowałam też w Pracowni Tkaniny Eksperymentalnej u Wojciecha Sadleya. I po studiach, przez 15 lat, zajmowałam się wyłącznie sztuką. Ale potem od niej odeszłam, co było dla mnie bardzo bolesne. Nie przestałam malować dlatego, że urodziłam dzieci, tylko dlatego, że kompletnie zmienił się rynek sztuki, wkroczył drapieżny kapitalizm. Na moją sztukę nie było odbiorców, byłam w podbramkowej sytuacji. Wtedy kolega powiedział: „Załatwię ci pracę w gazecie”. Zaczynałam w Życiu Warszawy, pisałam recenzje z wystaw. Przez kilka lat prowadziłam tam też rubrykę Ładne Brzydkie, a w Telewizji Edukacyjnej program Dom. Ale zorientowałam się, że w dzienniku nie da się zarobić - za recenzję dostawałam jakieś 30 złotych (śmiech). I kiedy robiłam wywiad z Zygmuntem Stępińskim, obecnym dyrektorem Muzeum POLIN, powiedział: „Pani to powinna pisać do pism wnętrzarskich”. Pomyślałam: „Dobry pomysł!”.

Wtedy trafiłaś do „Domu i Wnętrza"?

To był mój jedyny etat w życiu, pracowałam tam prawie 10 lat. Pisałam, stylizowałam, z czasem wieczorami zaczęłam projektować wnętrza. Bo zmienił się rynek dla architektów wnętrz. Gdy kończyłam studia, w ogóle nie było dla nas pracy. Na Akademii wisiały na tablicach ogłoszenia dla absolwentów: jedyne, na co mogliśmy liczyć, to była praca w szkole albo scenografia w telewizji. Ale to był ’82 rok: stan wojenny, do telewizji iść nie wypadało. Pamiętam, jak na piątym roku mieliśmy jeden jedyny wykład na temat tego, jak funkcjonować w zawodzie. I profesor powiedział tak: „Kochani, macie teraz jeszcze parę miesięcy do końca studiów, więc znajdźcie sobie jakieś inne zajęcie. Bo wnętrz to wy nie będziecie projektować”.

Twój brat – malarz Jan Tyniec - wyjechał na studia do Nowego Jorku. Kiedy go tam po raz pierwszy odwiedziłaś, w 1986 roku, nasze światy dzieliła przepaść. Jak to odbierałaś?

To prawda, różnice były kosmiczne. Ale miałam wtedy wrażenie, że wszystko, co tam widzę, jest na wyciągnięcie ręki. A ten świat zrobił na mnie ogromne wrażenie: profesjonalne galerie, rozmach, który mi bardzo odpowiadał, brak ograniczeń, multikulturowość. W Nowym Jorku w ogóle nie czułam się obco. Bo wszyscy tam skądś przyjechali. Ale po 11 września Nowy Jork bardzo się zmienił, skomercjalizował, zrobił się strasznie drogi. Znajomi z Manhattanu przenieśli się na Brooklyn, a teraz z Brooklynu uciekają na Bronx. Mój brat i jego żona też zostawili Nowy Jork, zamieszkali w Indonezji, na Bali. Ale większość roku Jan i Christyne spędzają w Warszawie, dzielimy się z bratem tą pracownią.

Codziennie tu pracujesz?

Codziennie staram się coś zrobić, nieważne, gdzie. Systematyczność mi służy. Tu, przy ścianie stoją portrety kwiatów – to od tej serii zaczął się mój powrót do malarstwa. A jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że właściwie tylko to mnie teraz interesuje.

Korale Marii Tyniec
Maria Tyniec przy pracy

Kiedy to było?

Na początku zeszłego roku. Był lockdown, siedziałam w domu, dużo się zastanawiałam, medytowałam i musiałam sobie odpowiedzieć na pytania: co dalej i czego tak naprawdę chcę? Pomyślałam, że jeżeli zostało mi mało czasu, to chcę malować. I z tą myślą zrobiło mi się bardzo dobrze. Co ciekawe, od tamtej chwili mam niespożytą energię.

Coś się w tobie odblokowało?

Może. Poczułam po prostu spokój. Wiem, że w wielu innych rzeczach mogę się ograniczyć.

I mniej projektować?

Tak, ale bardzo dużo wiem o wnętrzach i trochę żal mi tej wiedzy. Mam świadomość, że gdy zaczynałam projektować, miałam o tym zaledwie blade pojęcie. Sama nie mogę się nadziwić, że miałam wtedy taki tupet. Bo we wnętrzach trzeba mieć naprawdę duże doświadczenie. Wyspecjalizowałam się w starych domach, sama mieszkam w starej kamienicy. Bez porównania łatwiej jest zaprojektować mieszkanie od dewelopera, w którym wszystko jest równe, dokumentacja pełna, wiadomo, gdzie są jakie rury. A tu same niespodzianki, nie da się wszystkiego przewidzieć.

Masz dwie zupełnie różne aktywności: kiedy malujesz, jesteś sama za sobą, a jako projektanta, architektka wnętrz, masz ciągły kontakt z ludźmi – klientami, wykonawcami.

I to jest clou sprawy! Po latach uświadomiłam sobie, że potrzebuję też samotności. Nie mogę być cały czas w kontakcie z ludźmi: negocjować, borykać się, szarpać. Bo w zawodzie projektanta jest dużo szarpaniny. Ostatnio klientka napisała mi, że nie zdawała sobie sprawy, jak jest to stresująca praca. A kiedy maluję, jestem sobie sama sterem, żaglem, okrętem i wszystkim innym. I to pozwala nie zwariować.

Wycisza, staje się rodzajem medytacji?

Zwłaszcza w moim wypadku, ponieważ w sztuce lubię rytmiczność i repetytywność, podobnie jak w muzyce. Kiedy siedzę cały wieczór i wycinam paski, to działa bardzo terapeutycznie. Niemalże jak przysłowiowe darcie pierza. Tylko darcie pierza było grupowe, a ja działam w samotności. To moja indywidualna terapia (śmiech).

Całkowita zmiana atmosfery: z piwnicznej pracowni przenosimy się do domowej, pełnej naturalnego światła.

Tak, tutaj jest mnóstwo światła i tu zajmuję się wnętrzami. Omawiam z klientami projekty, pokazuję próbki tkanin, kolorów.

Kolor: i we wnętrzach, i na obrazach, używasz zdecydowanych, mocnych kolorów. Skąd to się wzięło?

Pojęcia nie mam, skąd we mnie ta potrzeba. Gdy kilkanaście lat temu projektowałam swoje mieszkanie, pomyślałam: „zrobię całe białe”. A potem jednak gdzieś rzuciłam kolor, potem drugi, a w końcu stwierdziłam: „Kończę z tym ograniczaniem koloru, nie będę się zmuszać do czegoś wbrew sobie”. Podobają mi się wnętrza monochromatyczne, ale ja jednak potrzebuję koloru.

Daje ci energię?

Nie wiem, bo nigdy nie żyłam bez koloru. Zawsze miałam jakąś czerwoną ścianę.

A jak na propozycję czerwonej ściany reagują twoi klienci? Polacy są ostrożni, jeżeli chodzi o kolory w domu.

Bardzo, chociaż to się zmienia. Mam szczęście: ludzie, którzy do mnie przychodzą, wiedzą, że lubię kolor. I często właśnie tego u mnie szukają.

Ważna jest dla ciebie symbolika kolorów?

Nie przywiązuję wagi ani do symboliki, ani do psychologii kolorów. Chociaż mam to oczywiście przestudiowane. Wydaje mi się, że po prostu w pewnych momentach życia potrzebujemy danych kolorów, a innych nie. Staram się na to reagować. Ale ja w ogóle bardzo reaguję na kolory. Jak widzę dobre zestawienie, to aż…

Symbolika kolorów

Czujesz ekscytację?

Pełną! Zbieram te zestawienia, wyszukuję zdjęcia na Instagramie, zazdroszczę, gdy ktoś fantastycznie połączy kolory. I nie mogę przejść obojętnie obok kolorowych korali.

Masz dużo biżuterii?

W szufladzie mam mnóstwo kolorowych naszyjników, bransolet. Prezenty od brata i Christyne z Bali, stare chińskie korale, naszyjnik Kariny Królak, korale z lat 60.i 70. mojej mamy… Nie noszę ich często - są ciężkie, grzechoczą. Pamiętam, jak jedne rozsypały mi się w teatrze w Sztokholmie. Ale lubię je mieć, to też kolorystyczna inspiracja. Patrzenie na nie jest lepsze niż seks (śmiech). Rodzice mieszkali przez jakiś czas w Tanzanii, więc odziedziczyłam po mamie też sporo etnicznych, afrykańskich precjozów. Miała mnóstwo biżuterii, w ogóle bardzo pięknie i nowocześnie się ubierała. I bardzo kolorowo.

A ty?

Długo na czarno, jak nowojorscy artyści (śmiech). Nadal mam dużo czarnych rzeczy, ale teraz lubię ubierać się kolorowo.

Zaprojektowałaś w tym roku dla NAP apaszki Cacko. To było dla ciebie nowe doświadczenie?

Nowe i cudowne! Ale o mało nie umarłam ze strachu. Miałam zaprojektować coś na prezent, również z myślą o osobach, które przyjeżdżają zza granicy i szukają drobnej pamiątki. Czegoś małego, co nie przeszkadza w podróży. Pomyślałam, że najlepsze byłoby coś z tkaniny, bo zmieści się w każdej torebce. Stąd apaszki. Motywy świadomie nawiązują do polskich ludowych wzorów, do naszych wycinanek. Uczestniczyłam w całym procesie wdrożenia do produkcji, to było dla mnie superciekawe. Teraz pracuję nad nowymi apaszkami, też na bazie wycinanek.

Kiedy malujesz obraz, trafia on do jednej osoby. W tym wypadku twój projekt mogą nosić tysiące. To ciekawe dla twórcy?

Chciałabym spotkać na ulicy kogoś w tej apaszce - to dla mnie bardzo ważne, że mój projekt noszą ludzie, bo wtedy zaczyna żyć własnym życiem. Co by nie mówić o sztuce, robi się ją dla kogoś. Dopiero w kontakcie z odbiorcą sztuka nabiera sensu. Nie lubię, kiedy obrazy stoją ukryte po kątach. One muszą iść w świat, jak dzieci.

Z Marią Tyniec rozmawiała Wika Kwiatkowska
Zdjęcia Róża Wnuk

Maria Tyniec

Maria Tyniec – artystka, architektka wnętrz, publicystka. W 1982 roku ukończyła warszawską Akademię Sztuk Pięknych, wydział Architektury Wnętrz. Aneks do dyplomu przygotowała w pracowni tkaniny eksperymentalnej. Była stypendystką fundacji Batorego w Stanach Zjednoczonych i Fundacji Pro Helvetia. Brała udział w wielu wystawach krajowych i zagranicznych. W 2008 roku założyła pracownię projektowania wnętrz – Maria Tyniec Design Studio. Była nominowana przez polską redakcję ELLE Decoration do nagrody EDIDA 2021 w kategorii Projektant Wnętrz. Pisze o designie i architekturze. Przez niemal dziesięć lat była związana z magazynem Dom & Wnętrze. Współpracuje m.in. z miesięcznikami ELLE Decoration i Murator.