Wchodzę przez ciężkie, ciemnobrązowe drzwi. Słyszę dzwoneczek – znak, że do zakładu przyszedł klient. Znajduję się w niedużym pomieszczeniu, coś na kształt punktu przyjęć. Jest tu zabytkowe, drewniane biurko, regał z butami czekającymi na swoich właścicieli, a w powietrzu czuć zapach świeżo palonej kawy i narzędzi. Jest też ta specyficzna woń, którą ciężko określić – zapach skóry, ciężki, kłujący w nozdrza, a jednocześnie przyjemny.
Chwilę później z drugiego pomieszczenia wyłania się pan Jan Białkowski.