Menu

Proste rzeczy: Zofia Różycka

Proste rzeczy

Rozmawia Wika Kwiatkowska

Zdjęcia, wideo: Róża Wnuk

Uwielbia maślane ciasteczka, litery i zwierzęta. Zwłaszcza psy, o których czasem czule mówi: pieski. Zofia Różycka rysuje tylko to, co jest jej bliskie. Nie ściga się, nie napina, nie spieszy. W jej świecie największą nagrodą jest uśmiech. 

Zofia Różycka

Jest w trakcie przeprowadzki. Już niedługo ciasną kawalerkę zamieni na pełne światła mieszkanie na warszawskiej starej Ochocie. Zielono, spokojnie, tak jak lubi. Nie może się doczekać, aż zacznie rysować, lepić i malować w przestronnej, jasnej pracowni. Na nasze spotkanie przynosi mnóstwo teczek z rysunkami, swoje ulubione cienkie ołówki i akwarele. Ustawia na stole ceramiczne figurki baranków, obok komponuje miniaturową psią sforę ręcznie malowanych kundelków. Zosia traktuje je jak amulety. Chce, by szły w świat i czyniły dobro.

WK: Wolisz rysować litery czy zwierzęta?

ZR: Trudne pytanie. Ale chyba zwierzęta. Najbardziej psy. Uwielbiam ich mimikę, emocje, spojrzenie, zabawy, ruch uszu. Jestem psiarą, mam ukochanego kundelka, Kluskę z lasu. Ktoś wyrzucił mamę z małymi, Kluska była jednym z pięciu szczeniaków.

To ty je znalazłaś?

Nie, gdybym to była ja, myślę, że miałabym teraz sześć piesków.

Zofia Różycka
Kubek z psem
Figurki psów

Ludzie wybierają psy podobne do siebie?​

Tak, ale też z czasem upodobniają się do siebie nawzajem.

Kto do kogo?​

Raczej pies do człowieka – nabiera tych samych cech, nawyków. Kluska jest moim pierwszym psem w dorosłym życiu. Wcześniej mieliśmy w rodzinie Gunia, teriera szkockiego. Podobne gabaryty, podobne umaszczenie, ale zupełnie różne charaktery. Gunio to był trochę pies-mebel: codziennie, o tej samej godzinie, leżał w tym samym miejscu. Nie lubił się przytulać, był bardzo poważny. Jak to terier szkocki. Kudłacz, który miał swoje zdanie, na spacerach chodził tam, gdzie chciał. Dumny, pewny siebie i przekonany o tym, że po prostu wie.

Rysowałaś go?​

Pojawił się u nas na początku mojej podstawówki. Jako małe dziecko dużo rysowałam, ale potem zupełnie od tego odeszłam. Rodzice mówili mi, że mam talent i warto to rozwijać, ale miałam okres nastoletniego buntu. Do rysunku wróciłam tuż przed studiami.

A Kluskę uwieczniasz?​​

Szewc bez butów chodzi. Ale gdybym miała narysować ją realistycznie, można by mnie posądzić o nieznajomość proporcji (śmiech). Kluska ma najdziwniejsze proporcje, jakie kiedykolwiek widziałam u psa: taka hybryda złożona z jamnika, podnóżka i krokodyla. Przednie łapki ma tak krótkie, że chyba nigdy ich nie widziała, łokieć tuż nad kostką. Krótki ogonek, tylne nóżki całkiem wysokie i smukłe, trochę zajęcze. Więc przód i tył to dwa różne psy. Przez co jest ustawiona do świata trochę po skosie.

Nie jest to klasyczny kanon psiej urody. ​​

Dla mnie jest piękna, wyjątkowa. Ma przepiękny ryjek, ładne uszy i uśmiech.

Zwierzęta, które rysujesz, mają w sobie ludzkie cechy?​​

Nigdy tego nie planuję. Ale moje psy są zwykle uśmiechnięte. W specyficzny sposób rysuję oczy – widać białka i małą kropeczkę źrenicy. Przez to są bardziej ludzkie, trochę komiksowe. Czasem wydają mi się przestylizowane, ale nie potrafię od tego odejść. Tylko z rysowaniem kotów mam problem. Pewnie to wynika z moich osobistych kocich uprzedzeń i stereotypów, ale nie wierzę w ich dobry charakter. Więc po prostu mi nie wychodzą. Chociaż staram się zmienić to podejście.

Rysujesz zwierzęta ze zdjęć?

Tak, bo wtedy najłatwiej jest oddać ich charakter. Psy rysuję często na zamówienia właścicieli albo po prostu dla siebie: widzę jakiegoś pięknego na Instagramie i robię mu ilustrację. Na przykład Eli – jest cudowny. Wygląda trochę jak Kluska, więc od razu go pokochałam. Jestem słaba w autopromocji i używam social mediów głównie do tego, żeby oglądać pieski. To one, nie wielkie galerie świata, poprawiają mi humor. A potem zostają rysunki: świętej pamięci Lola, tu Fisia i Funia – gwiazdy psiego Instagrama. Pianka, Myszka, a tu Filet, chart z Ochoty, też gwiazda, ma tysiące followersów.

Od czego zaczynasz?

Najpierw zawsze robię szkic ołówkiem. Mam swój ulubiony: supercienki, jak igiełka. To moje spaczenie konserwatorskie, bo ma wkład 0,2 mm. Cienkopis – też mam odpowiedni: 0,25 mm, robi linie włosowe. Gdy rysuję, bardzo rzadko używam linii giętych, tylko stawiam równoległe kreski. To nie żaden mój wybór czy strategia artystyczna, po prostu tak wychodzi. Gdy mam już szkic, podświetlam go na stole i maluję akwarelą, właściwie bez zastanowienia i planu.

Intuicyjnie?

Absolutnie, nie stosuję tu żadnych zasad. Zresztą to dotyczy wielu rzeczy, które robię, nie tylko ilustracji czy wzorów. Tak było też ze stylizacją jedzenia – nie miałam z góry określonego konceptu, tylko układałam intuicyjnie i patrzyłam, jak wychodzi. Więc gdy robię ilustrację, to chlapię akwarelą, a potem z wierzchu znowu wykańczam cieniutkim ołówkiem. Często łączę w ilustracjach akwarele z piórkiem. Lubię, jak się robi kleks. Kleksy są wspaniałym dodatkiem do stalówki.

Cenisz przypadek?

Bardzo! Lubię, kiedy coś się wydarza, gdzieś się coś wyleje, chlapnie. Czasem te przypadkowe rzeczy są lepiej trafione niż gdybym godzinę myślała, jak to zakomponować.

Dwie figurki psów
Figurka psa i pióro
Rysowanie owieczki

Jak zaczęła się twoja współpraca z NAP?

To było kilkanaście lat temu, byłam jeszcze na studiach. Zajęłam się wtedy kaligrafią i dostałam zlecenie wypisania zaproszeń. Czyli wszystko zaczęło się od liternictwa.

Litery są twoją drugą pasją, tuż po zwierzętach?

Kocham litery. Ale zainteresowałam się nimi dopiero na studiach. Na zajęciach musiałam nauczyć się budowania liter. Ponieważ studiowałam konserwację grafiki, wszystko bazowało na krojach historycznych, a nie na typografii sensu stricte współczesnej, budowaniu liter w programach graficznych. My używaliśmy gęsich piór, patyków. Dla mnie to było wspaniałe, bo moim zdaniem jestem, wbrew pozorom, o wiele bardziej odtwórcza niż twórcza. Poszłam na konserwację, bo tam się robi dużo kopii.

Studiowałaś na warszawskiej ASP w Katedrze Konserwacji i Restauracji Starych Druków i Grafiki. Czułaś, że masz w sobie mnisią pokorę i cierpliwość?

Tak, moim zdaniem mam tego bardzo dużo. Na zajęciach przygotowujących do egzaminów zorientowałam się, że kopiowanie po prostu sprawia mi frajdę. Gdy dzieło jest narzucone z góry, wszystko ma swoje granice, ramy i trzeba to po prostu jak najwierniej przenieść. Poza tym nie miałam problemu z chemią, którą trzeba zdać na konserwację. Mój dziadek jest chemikiem, może mam to w genach.

Jednak nie zostałaś konserwatorką?

Stanęłam przed wyborem. Mogłam poświęcić szósty rok na robienie dyplomu – dostaje się dzieło sztuki, trzeba je kompleksowo zakonserwować plus napisać szeroko zakrojoną pracę teoretyczną o proweniencjach, technice, technologii, badaniach chemicznych itp. Ale miałam też drugą opcję: otworzyć cukiernię.

Dość radykalna zmiana?

To był czas, kiedy wspólnie z Olą Szwarc, z którą przyjaźnię się od podstawówki, rozwijałam swoją pasję kulinarną. Najpierw pieczenie i gotowanie było dla nas po prostu sposobem spędzania wolnego czasu, robiłyśmy to dla siebie. Miałyśmy podział – ja byłam od rzeczy słodkich, Ola od wytrawnych. Potem, jakoś mimochodem, przez pocztę pantoflową, zaczęłam dostawać zamówienia od warszawskich kawiarni. Piekłam ciasta w mojej kuchni i przed zajęciami na Akademii rozwoziłam je na rowerze. To było bardzo fajne, ale zamówień było coraz więcej i na dłuższą metę nie mogło to tak działać. Przystąpiłam do konkursu o dotację unijną na otwarcie własnego biznesu. Pomogła mi w tym siostra, która, w odróżnieniu ode mnie, jest bardzo zaradna finansowo i sprawna w Excelu. Dostałam dotację i miałam wybór: albo ją wykorzystać i otworzyć cukiernię, albo robić dyplom. Rzuciłam studia i otworzyłam cukiernię.

Nie żałujesz, że nie masz dyplomu konserwatora?

Czasami o tym myślę, ale nie żałuję, że tak się sprawy potoczyły. Wstępnie miałam nawet wybraną do konserwacji starą koptyjską księgę. Co byłoby pewnie bardzo ciekawe, ale ciasta były smaczniejsze.

Jak długo się tym zajmowałaś?

Jakieś 7 – 8 lat. Cukiernia głównie zaopatrywała kawiarnie warszawskie w ciasta. Z czasem bardziej rozwinęła się gałąź: torty na zamówienie. Urodzinowe, dla dzieci i nie tylko. Bywały artystyczne, z figurkami z marcepanu. Pracowałam w dość nietypowych godzinach. Spędzałam czas w cukierni późnymi popołudniami, wieczorami i nierzadko nocą. Bo ciasto musiało być świeże.

Zofia Różycka wywiad

Pewnego razu zamówiono u ciebie słodkie upominki dla gości na ślub. Spróbowała ich mama pana młodego, na co dzień konserwatorka starych druków i rękopisów w Bibliotece Narodowej. Powiedziała do syna: „Wiesz, była kiedyś u mnie praktykantka, która piekła i przynosiła różne pyszne ciasteczka. Smakowały bardzo podobnie do tych słodkości. Nazywała się Zosia Różycka”. Twoje wypieki były aż tak rozpoznawalne?

Moim zdaniem przez dużą ilość masła i małą cukru, bo sama nie lubię przesłodzonych rzeczy. Oczywiście dobra jakość składników ­– masła, mąki, jajek. Zero sztuczności. Tak naprawdę piekłam tylko to, co sama chciałabym zjeść. Najbardziej lubię proste maślane ciasteczka. Zamiast sztucznej i niesmacznej masy cukrowej używałam marcepanu, ale lepiłam z niego płaskie figurki, bardziej rysunkowe niż rzeźbiarskie. Miałam rozpoznawalny styl dekoracji tortów. Wtedy na rynku ta moja prosta, może naiwna, a może po prostu autentyczna stylistyka nie przesłodzona kremami i sztucznymi kwiatami, była zauważalna.

Wypiekanie traktowałaś jak rzemiosło czy też rodzaj kreacji, sztuki?​

Wydzieliłabym dwie gałęzie. Rzeczy, które piekłam dla kawiarni to było rzemiosło – zawsze jak najlepiej, ale tak samo: ten sam wygląd i smak, bo klient musi wiedzieć, co dostanie. Więcej kreacji było na pewno w przygotowaniu tortów. Miałam ten przywilej, przyjemność i komfortową sytuację, że klienci mówili na przykład: „Poproszę tort z małpką i kurą”, albo dostawałam hasło – „dwie świnki morskie”. Reszta należała do mnie i mojej wyobraźni.

Jest jakaś wspólna zasada, łącząca twoje wypieki i rysunki?​

Myślę, że prostota. Ale przemyślana, nie prostacka – bez przekombinowania. Nawet gdy robiłam torty wielopiętrowe, z różnymi dekoracjami, były to proste smaki. Trochę narzucałam swoje upodobania. Sama nie znoszę połączenia czekolady i owoców, dla mnie to już za dużo. Jak czekolada, to ewentualnie orzech. I nie zdarzyło mi się zrobić bogatej bomby łączącej wszystko: falbanki, marcepan, orzechy, owoce, czekoladę. W rysunku też cenię prostotę. Nie cyzeluję, nie mam konserwatorskiego podejścia, kładzenia wielu warstw. Tylko dotknę gdzieś akwarelą i już. Mniej często znaczy lepiej.

Miałaś wtedy czas na coś innego?​

Pojawiały się zlecenia graficzne, najczęściej na projektowanie menu. Czyli liternictwo i rysunki dań. Zaczęło się przypadkowo od jednej kawiarni, a potem rozeszło się po mieście, że Zosia Różycka potrafi nie tylko piec, ale też ładnie pisać. To połączyło się z rzeczą, która mnie bardzo zafascynowała na studiach, czyli techniką linorytu. Jako aneks do dyplomu chciałam nawet robić linorytniczą książkę kucharską. W linorytach zapisywałam przepisy na ciasta, które mi się sprawdzały. Więc było to jakby połączenie cukierni i grafiki – te dwie pasje złożyły się wtedy w jedno.

I ukazała się książka „Alfabet ciast” z twoimi przepisami w formie rysunków.​

Wspólnie z Olą nie tylko piekłyśmy, ale też robiłyśmy sesje zdjęciowe do magazynów kulinarnych. Bo oprócz rysowania i wypieków potrafiłyśmy też fotografować i stylizować jedzenie. Więc „Alfabet ciast” był całkowicie w moim stylu, jak na tamten czas. Łączył to wszystko, co mnie interesowało: zdjęcia w totalnie mojej estetyce – białe tło i nic poza okruchami i rzeczami, które są przynależne ciastu. Bez fikuśnie rozłożonych serwetek czy foremek. Druga rzecz: ilustracje, w których też działałam. I trzecia: litery. Po co używać fontów, jeżeli można narysować je odręcznie?

To dosyć żmudne.​

Gdy na studiach na zajęciach z grafiki warsztatowej robiłam swoje projekty linorytów z przepisami kulinarnymi, profesor był pod wrażeniem, że jestem w stanie wyryć te litery. Trzeba to robić dłutem w lustrzanym odbiciu, a żeby powstała litera, musiałam wybrać dłutkami wszystko, co dookoła.

Chyba faktycznie masz w sobie ukrytą mniszkę.​

Mam. Lubię powtarzalność. Mogę po prostu usiąść i pracować nad czymś przez kilka dni. To bardzo medytacyjno-uspokajające.

Figurka owieczka
Figurki - dwie owieczki

Pracę traktujesz jak przyjemność?

Na pewno, kiedy mam pozytywny odbiór z zewnątrz. Widzę, że coś się podoba, sprawiło komuś frajdę, ktoś się uśmiechnął. Jeżeli ktoś ma przyjemność z mojej pracy, to ja czuję się na miejscu i spełniona.

Potrzebujesz dowartościowania z zewnątrz, od innych?

Bardzo. To mnie najbardziej napędza do dalszej pracy. Dawniej, gdy ktoś mnie krytykował, zamykałam się w sobie i chciałam uciekać. Teraz staram się być odporniejsza na krytykę. Choć przede wszystkim staram się, żeby nie było okazji do krytyki. Chyba że konstruktywnej, mobilizującej do dalszych poszukiwań i działań. Trochę byłam na terapii, trochę staram się zbudować sama w sobie. Bo nadal, kiedy pracuję, daję z siebie wszystko i nie wypuszczam rzeczy, co do których mam wątpliwości. Więc mam świadomość dobrze wykonanej pracy. To jest dla mnie poziom przyzwoitości. Ale poziom przyjemności jest w tym, jak ta praca jest odbierana przeze mnie i innych.

Dla jednych ten odbiór oznacza prestiżową nagrodę czy sukces materialny, innym wystarczy uśmiech. Jak jest z tobą?

Uśmiech. Zdecydowanie mam poczucie, i nawet mi to zarzucano, że nie jestem ambitna. Bo ja nie biorę udziału w żadnym wyścigu, nie chcę nikomu niczego udowadniać. Nie muszę wskakiwać na coraz wyższe poziomy wtajemniczenia, trudności, innowacyjności. Ani zdobywać nagród. Mój top of the tops: robić coś dobrze w dobrej atmosferze i zgodzie ze sobą. Gdy komuś sprawia przyjemność, że narysuję dla niego pieska, to dla mnie jest najważniejsze. I najcudowniejsze. Nie muszę się wyżej wspinać.

Rysunek - dwa dalmatyńczyki
Kaligrafia

Czy do pracy tworzysz sobie jakąś szczególną atmosferę? Cisza, muzyka, kawa?

Najważniejszy jest deadline (śmiech). Gdy jest, na pewno siądę do pracy i zrobię co trzeba. Inaczej trochę się rozjeżdżam, wszystko mi się rozłazi. A deadline zawsze mobilizuje, jest dla mnie rzeczą świętą.

Ostatnio narysowałaś dla NAP wielkanocne baranki.

I owce. Gdy zostałam zaproszona do pierwszej edycji Art & Craft, mój wybór oczywiście padł na psy. Potem zrobiłam serię ilustracji z ptakami. Okazało się, że ptaki też są bardzo wdzięcznym tematem. W tej serii znalazły się też ubiegłoroczne kurki wielkanocne. Przed Bożym Narodzeniem powstała seria akwareli z motywem ryb. A tegoroczna Wielkanoc to owce i baranki. Oryginalne akwarele z ołówkiem, w formacie A4, oprawione.

Zrobiłaś też baranki ceramiczne?

Ceramika to u mnie kompletna nowość. W 2017 roku byłam przez dwa tygodnie na rezydencji artystycznej u Tasji Puławskiej w Kopenhadze. Tasja robiła ceramiczne naczynia, ja je malowałam i bardzo mi się to spodobało. Potem zrobiłyśmy wystawę i sprzedałyśmy te unikatowe naczynia. Jedni nazwą je dziełami sztuki, inni po prostu talerzami. Chodzi o to samo, dla mnie liczy się przyjemność i satysfakcja z dobrze wykonanej pracy. Z podołania nowym wyzwaniom, z inspirujących spotkań i rozmów. I gdy jakieś dziewięć miesięcy temu znajoma spytała, czy nie chciałabym się zapisać na kurs ceramiki, pomyślałam, że warto.

Rysunki
Rysunek - rowerzyści

Wciągnęłaś się?​

Do tego stopnia, że postanowiłam kurs powtórzyć. Bo raz w tygodniu po dwie godziny przez miesiąc to tylko liźnięcie pracy z gliną. Chciałam zrobić kolejny krok. Poczułam, że dla mnie dwie godziny kompletnego oderwania się od rzeczywistości, dwie godziny dla siebie, są czymś wspaniałym. Zwłaszcza na etapie, na jakim wtedy byłam. To bardzo medytacyjne. Nie dotykasz telefonu, bo cała jesteś w pyle, a ręce masz w glinie. Jest praca rąk, skupienie, a efekt widoczny praktycznie od razu. Bo coś się ulepiło, za tydzień już się wypaliło, potem się poszkliwiło. I rzeczywiście w miesiąc można stworzyć coś zupełnie od zera. Efekt jest namacalny, natychmiastowy. Uznałam, że skrawki gliny też nie mogą się marnować. Zaczęłam z nich lepić małe psy. Rękami, przy pomocy patyczków do szaszłyków. Pieski wzbudziły zachwyt i mój, i wszystkich wokół. Więc nagle zaczęłam robić ich dużo, bo sprawia mi to niesamowitą satysfakcję, przyjemność i dobrze robi na głowę. 

Na stole, obok baranków, ustawiłaś całe psie stadko, każdy ma na sobie inny wzór. ​

Są bardzo graficzne. Mimo że to ceramika, mogę się tu wyżyć rysunkiem, pomysłem na wzór.

Ale z kolorem nie szalejesz?​​​

Najbardziej lubię kontrastowe, czarne albo białe. Miałam też parę rudych, bo jednak mamy dużo takich kundelków. Stwierdziłam, że trzeba poszerzyć paletę i skłaniam się do kolorów ziemi.

Wszystkie psy jakoś przypominają Kluskę?​​

Bo ja chyba zawsze szukam tej idealnej formy Kluski (śmiech). Z tymi ceramicznymi pieskami miałam na początku problem: po co ich tyle produkować? Nie chcę stawiać ich sobie na półce, mimo że poprawiają mi humor zawsze, gdy na nie patrzę. Bo nie lubię rzeczy, które są niefunkcjonalne. Ale one po prostu zaczęły działać dobroczynnie. Na finale WOŚP wystawiłam stadko pięciu, bez większych oczekiwań. I ktoś kupił je za 1600 zł. To było cudowne, że takimi mikropieskami, które są krzywe, mało życiowe, mogłam tak pomóc. Więc zaczęłam się zastanawiać, gdzie jeszcze mogą coś zdziałać. Niedawno dałam je jako fanty, gdy psie targi, Łapa Targ, organizowały loterię na rzecz Ukrainy. Chciałabym, żeby szły w świat jako amulety szczęścia. Rozdaję je też bliskim.

Niedługo przeprowadzisz się z ciasnej kawalerki do większego mieszkania.

Będzie dużo światła, przestrzeni i miejsca na obijanie się (śmiech). Stara Ochota, mieszkanie po babci, w którym spędziłam pierwsze osiem lat życia. Więc to powrót na moje stare, oswojone, cudowne śmieci. A po remoncie przerobione pod siebie. Czuję się ochocianką, uwielbiam te okolice. Tuż przy parku, więc zielono i spokojnie.

Nowe otwarcie i nowe pomysły? Na przykład malowanie?

O malowaniu trochę myślałam. Zwłaszcza że będę miała ku temu teraz warunki. Jeden pokój będzie pracownią. Ale myślę, że większość rzeczy, które mnie fascynują czy okazują się bardzo przyjemne, pojawia się zupełnie przypadkiem. Nie jestem typem, który planuje. Studia, liternictwo, cukiernia, ceramika – wszystko było jakimś przypadkiem. Po prostu przychodziło, stwierdzałam, że może się udać i w to szłam. Ja raczej płynę z prądem. I zahaczam o te co ciekawsze rzeczy, które mnie rozwijają. A nie wiosłuję z całych sił, żeby tylko dotrzeć gdzieś jak najszybciej, jak najwyżej czy jak najlepiej.

Zahaczasz o to, co z tobą współgra?

Tak. I przynosi coś dobrego. Gdy widzę, że ma to sens. Dość płynnie, bez większych ambicji i założeń, robię swoje. Bazą nadal jest dla mnie ilustracja.

Miałaś w dzieciństwie ulubione ilustracje?

Ja jestem team Sempé. Uwielbiałam „Mikołajka”, tę prostą, piórkową linię, która moim zdaniem przekazywała wszystko. Włącznie z treścią. Miałam okazję ilustrować już kilka książek, ale „Mikołajka” nie tknęłabym, bo jest zrobiony najlepiej na świecie. Lepiej się nie da. Największą frajdę miałam ze „Zwierzyńca” prof. Bralczyka, bo to książka o zwierzętach, więc rysowałam tylko je.

Na swetrze masz przypinkę w kształcie psa.

Widać, że jestem psiarą, a to znalezisko ze staroci. Gdy na ceramice nie wiem, jak udekorować kubek czy talerz, to zawsze kończy się na pieskach. Są moją bezpieczną przystanią.

Rysunek - trzy psy

Zofia Różycka:

Zofia Różycka

ilustratorka, graficzka, kaligrafka. Studiowała na Wydziale Konserwacji Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Jednak zamiast robić dyplom, otworzyła pracownię cukierniczą, którą prowadziła przez siedem lat. Swoje ulubione przepisy narysowała w książce „Alfabet ciast”. Zajmuje się ilustracją książkową, prasową, grafiką, fotografią i stylizacją kulinarną, jest autorką murali, plakatów i okładek. W 2020 roku była nominowana do Polish Graphic Design Awards za ilustracje do książki „Zwierzyniec” Jerzego Bralczyka. Jej ostatnim odkryciem jest ceramika. Najchętniej rysuje i lepi zwierzęta, zwłaszcza psy. Urodzona ochocianka, psiara i rowerowy freak.

Zofia Różycka