Menu

Zanurzeni w sztuce: Anna i Marek Bimer

Zanurzeni w sztuce

Wizyta w pracowni: Anna i Marek Bimer
Rozmawia: Wika Kwiatkowska; Zdjęcia, wideo: Róża Wnuk

Sztuka otaczała ich zawsze. Ale własnej artystycznej drogi szukali długo. Anna Bimer rozsmakowała się w grafice. Marek Bimer nie mógł oprzeć się rzeźbie.

Sadyba. Warszawska willowa oaza zieleni i spokoju, zaledwie 15 minut samochodem od Pałacu Kultury. Przechodzimy obok plaży nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Tutaj klimat absolutnie wakacyjny. Kąpiele, plażowanie i, a jakże, rzemieślnicze lody. Mijamy zadbane domy i ogródki w stylu miejsko-sielskim. Skręcamy w uliczkę, która prowadzi na plac, gdzie jeszcze kilka lat temu stały głównie warsztaty samochodowe, mieściła się też niezależna wytwórnia płytowa. Teraz to miejsce całkiem przejęli artyści. A Wśród nich: Anna i Marek Bimer. Jesteśmy bardzo ciekawe tego nowego domu-pracowni malarki i rzeźbiarza. Na powitanie wyskakują cztery radosne psy. Wchodzimy. 180 metrów otwartej postindustrialnej przestrzeni, wypełnionej świetną sztuką i designem. Wow! Jak śmieje się Anna, to taka duża kawalerka, z wydzielonymi strefami salonu, jadalni, pracowni. Przy jej stole do pracy siedzi, rysuje i przysłuchuje się naszej rozmowie córka, Natalia, podobnie jak rodzice absolwentka wydziału grafiki warszawskiej ASP.

WK: Jak odbieracie domy, w których nie ma sztuki?

Natalia (z offu): Nuda!

Anna: Ja nie znam takich domów, naprawdę. Raz jest to lepsza, raz gorsza sztuka, ale zawsze coś wisi.

Marek: To jak domy bez książek, też o czymś świadczy. My mamy mnóstwo cudownych albumów, zbieraliśmy je przez całe życie. I jest to jakaś wizytówka. Ostatnio nasze prace kupił pewien człowiek, który powiedział mi wprost, że się na tym nie zna, ale chce mieć sztukę w domu. Kupił, bo mu się spodobało i chce z tym obcować. Może chce się przed kimś popisać, może widział sztukę w innym domu i pozazdrościł. I to jest fajne, że nawet jeśli ktoś nie jest pasjonatem sztuki, w pewnym wieku zaczyna się tym interesować. Nagle odkrywa dla siebie, że jest coś takiego, jak sztuka.

Wizyta w pracowni: Anna i Marek Bimer
Dom Bimerów

Czy w tych niepewnych czasach jest ludziom potrzebna?

Anna: Paradoksalnie, w czasie pandemii wyraźnie odczuliśmy zaskakująco duże zainteresowanie naszą pracą. W ogóle się tego nie spodziewaliśmy. Pewnie wynika to z tego, że ludzie, zamknięci w swoich mniejszych czy większych wnętrzach, przestali wydawać pieniądze na podróże i ciuchy, bo ani nie dało się nigdzie wyjechać, ani nie było gdzie się pokazać. Rozejrzeli się wokół siebie i stwierdzili, że muszą coś zrobić z przestrzenią. Tą najbliższą, w której zaczęli spędzać większość czasu.

I zainteresowali się sztuką?

Anna: Może w ten sposób coś sobie kompensują. I robią sobie prezenty.

Marek: Od dawna obserwuję rynek sztuki i już jakiś czas temu przewidywałem, że przyjdzie moment, kiedy ludzie zamożni nasycą się podstawowymi potrzebami, jak domy czy samochody. I zaczną się rozglądać za czymś, co jest bardziej dla duszy, niż dla celów użytkowych. Myślę, że skumulowały się dwie rzeczy: to, o czym mówiła Ania – ludzie siedzą w domach i chcą, by im tam było jak najfajniej – ale też nadszedł taki czas. Dobry czas dla sztuki, wszelkiego rodzaju. Gigantyczny sukces odnosi Desa, ciągle padają tam rekordy sprzedaży obrazów. Ale też zainteresowaniem cieszą się artyści, którzy są na średnim, przystępnym poziomie finansowym.

20 lat temu było inaczej?

Marek: Rynek sztuki był wtedy zupełnie inny, dużo węższy. Teraz wyraźnie się otworzył, ludzie myślą o tym, żeby inwestować w sztukę. I robią to na różnym poziomie. Oczywiście są tacy, którzy kupują Abakanowicz i Fangora za miliony złotych, ale jest też wielu innych.

Anna: 20 lat temu sztukę z wyższej półki kupowali kolekcjonerzy, natomiast teraz pojawiła się klasa średnia, która na tyle się wzbogaciła, że otworzyła się na nowe dla siebie, mniej oczywiste potrzeby. My mamy właśnie takich klientów.

Marek: Jesteśmy na rynku sztuki tak naprawdę od kilku lat. Więc siłą rzeczy dopiero budujemy swoją markę. Nieźle nam idzie, ale daleko nam jeszcze do poziomu, który chcielibyśmy osiągnąć, jeśli chodzi o rozpoznawalność. Mamy wrażenie, i jest ono cudowne, że ludzie kupują naszą sztukę, ponieważ im się podoba. Chcą z nią obcować, jest dla nich intrygująca, chcą ją mieć w swoim otoczeniu. I to jest fantastyczne. Nie odnoszę wrażenia, że kupuje się nas przede wszystkim dlatego, że jesteśmy marką, gwarancją inwestycji. To nie jest jeszcze ten czas. Anna: Jesteśmy chyba za starzy, żeby traktować nas wyłącznie jako dobrą inwestycję (śmiech).

Wasza droga była nietypowa?

Marek: Obydwoje w ‘89 roku skończyliśmy grafikę na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Byliśmy ostatnimi uczniami profesor Haliny Chrostowskiej, pierwszej damy polskiej grafiki.

Ale pan się chyba wychował w pracowni rzeźbiarskiej?

Marek: Tak, moja historia jest szczególna. Moja mama Zofia Wolska, z moim ojczymem Tadeuszem Łodzianą, wieloletnim profesorem na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, przejęli słynną pracownię na Brzozowej po Alinie Szapocznikow i Romanie Cieślewiczu, jej mężu. Wychowałem się tam, uczestniczyłem we wszystkich realizacjach, które tam przez wiele lat powstawały. Natomiast po ’89 roku, w momencie, kiedy wchodziłem w dorosłe życie, w Polsce sytuacja artystów stała się niepewna – skończył się mecenat państwowy, nie wiadomo było, jak będzie dalej. I zająłem się reklamą.

Anna: Marek był jednym z pionierów reklamy w Polsce.

Marek: Ale to była sytuacja o tyle frapująca, że przez pierwsze 10 lat funkcjonowania reklama w Polsce była niebywale kreatywna. Ścigaliśmy się między agencjami na pomysły, klienci też chcieli mieć kreatywne, nagradzane, reklamy. Ale w 2000 roku to eldorado się skończyło. Reklama stała się dla twórców trudniejsza i mniej wdzięczna. A przede wszystkim przestała dawać satysfakcję ludziom, którzy w głowie mają kreowanie.

Wnętrze pracowni Bimerów
Rzeźba ścienna
Rzeźba w domu Bimerów

I potrzeba kreacji musiała się u pana wyrazić w inny sposób?

Marek: Szukałem i na zasadzie hobby zajmowałem się różnymi rzeczami: rysowałem, robiłem T-shirty z nadrukami, haftowałem.

Anna: Szyłeś ubrania.

Marek: Tak, miałem koncept stworzenia marki ubrań. Ale te wszystkie rzeczy z różnych względów nie miały racji bytu. Albo nie starczało cierpliwości, albo się nie opłacało, albo stawało się zupełnie utopijną zabawą. Strata czasu wyłącznie dla zabawy i własnej satysfakcji. Moja mama całe życie mówiła mi, że powinienem rzeźbić. Chciała, żebym rzeźbił.

A syn poszedł na grafikę…

Marek: Syn poszedł na grafikę, potem też nie rzeźbił, tylko robił różne inne rzeczy. A jak w 2015 roku moja mama zmarła, zacząłem rzeźbić.

Ciekawe.

Marek: Oczywiście nie było takiego planu. To działo się niemal równolegle. Moja mama była bardzo długo chora. I w momencie, kiedy odeszła, zacząłem rzeźbić. Moja firma reklamowa cały czas funkcjonuje, natomiast ja poświęciłem się w tej chwili sztuce.

To nie była chyba łatwa decyzja?

M: Byłbym nieszczęśliwy, gdybym musiał robić rzeczy, których nie lubię. A ja chyba już się wypaliłem w reklamie. Miałem w życiu bardzo dużo szczęścia, zawsze mogłem robić to, co sprawia mi satysfakcję. Owszem, podjąłem ryzyko, ale to był must. Moja firma sobie radzi, a ja mogę spędzać czas głównie w pracowni. I dobrze mi z tym. Ale trzeba mieć pomysł na siebie. Ktoś mógłby powiedzieć: facet zaczął zajmować się sztuką w 54. roku życia. No więc – nie. Bo to, że zacząłem rzeźbić dopiero w tym wieku, nie może odciąć całego magazynu, który we mnie już był. Bo twórczość to kreowanie, myślenie itd. A to się u mnie działo od dzieciństwa, odkąd przyglądałem się temu, co się dzieje w pracowni.

Sam brał pan wtedy dłuto?

M: No pewnie, coś tam sobie rzeźbiłem, mama odlewała jakieś moje rzeźbki, ale to była zabawa. Nigdy nie miałem wątpliwości, co będę studiować, jaka będzie moja droga zawodowa. Dlatego byłem złym uczniem w szkole – nie zależało mi na tym, aby być wybitnym z fizyki czy matematyki. Bo wiedziałem, że i tak na koniec będę zajmował się sztuką. Do tego 54. roku życia magazynowałem przeżycia związane ze sztuką, które się teraz uwolniły. My z Anią bez obcowania ze sztuką nigdy nie mogliśmy żyć.

Anna: Zanim nastała era mediów społecznościowych, namiętnie kupowaliśmy magazyny o sztuce, typu Art Forum czy Art In America. Czasem byłam zszokowana tym, że niektórzy nasi znajomi, też artyści, nie mieli wówczas pojęcia o tym, co się dzieje we współczesnej sztuce. Takie nazwiska jak Julian Schnabel, Francesco Clemente czy Sandro Chia nic im nie mówiły.

Marek: Od ponad 30 lat, odkąd jesteśmy razem, wszystkie nasze podróże były w jakiś sposób powiązane z oglądaniem sztuki, wystaw, muzeów. I znaczenie ma dla nas nie tylko sama sztuka, ale też sposób jej eksponowania.

A ma dla was znaczenie, jak ludzie eksponują wasze prace w swoich domach?

Anna: Oczywiście, zawsze proszę o przesyłanie zdjęć z wnętrza. To jest za każdym razem ciekawe – zobaczyć swoją pracę w zupełnie innym kontekście. I czasem bywa zaskakujące to, jak inaczej wygląda i jak zupełnie innego nabiera wymiaru.

Marek: No właśnie – cieszę się oczywiście, kiedy ktoś kupuje moją rzeźbę, bo się w niej zakochuje i stawia sobie w łazience. Cóż, OK. Ale wolę, jeżeli rzeźba staje w świetnym miejscu. Niekoniecznie w salonie, może być w korytarzu, jeśli ma tam dobre oświetlenie, fajny kontekst, ciekawe odniesienie. Bo sztuka powinna żyć i grać z przestrzenią.

Pamiętacie może scenę z filmu "Hanna i jej siostry" Allena, w której artysta malarz był oburzony tym, że klient dobiera jego obraz pod sofę. Jakie macie do tego podejście?

Anna: Nie mam z tym żadnego problemu. Wręcz przeciwnie – zdarza się, że maluję na zamówienie konkretny format, w konkretnej kolorystyce. Kiedyś artyści żyli z mecenatu możnych i robili rzeczy na konkretne zamówienie.

Ale potem zaczął funkcjonować romantyczny mit artysty.

Anna: Nie mam z romantycznym mitem wiele wspólnego. To, co robię, na szczęście się podoba. Mam kilka swoich prac, których nigdy bym nie sprzedała. Jedna z nich wisi na ścianie przy mojej pracowni. Ale ostatnio zrobiłam jej kopię. Bo pewna pani z Wiednia wypatrzyła ją na Instagramie i bardzo jej zależało na tej pracy. To było tak miłe, że zrobiłam jej kopię. Nie miałam z tym problemu.

Marek: Z kolei w naszym pop-upie na Mokotowskiej wisi obraz Ani, którego ja nie chcę się pozbyć. Ale gdyby miał pójść w dobre ręce, to pewnie go sprzedamy. Ja niektóre swoje rzeźby lubię bardziej, inne mniej. Przeważnie najbardziej kocham te najnowsze, które są jeszcze w procesie, odpowiadają na to, co się aktualnie dzieje w mojej głowie. Ale mam też kilka starych prac, które są dla mnie milowe. Niedawno z jedną z nich się pożegnałem. Z bólem, ale jednak.

Anna: Para, która ją kupiła, zobaczyła tę rzeźbę przez okno galerii. Zachwycili się nią i już z nimi została.

Popiersie na wysokim stelażu
Bawiące się psy

A ma dla was znaczenie, jak ludzie eksponują wasze prace w swoich domach?

Anna: Oczywiście, zawsze proszę o przesyłanie zdjęć z wnętrza. To jest za każdym razem ciekawe – zobaczyć swoją pracę w zupełnie innym kontekście. I czasem bywa zaskakujące to, jak inaczej wygląda i jak zupełnie innego nabiera wymiaru.

Marek: No właśnie – cieszę się oczywiście, kiedy ktoś kupuje moją rzeźbę, bo się w niej zakochuje i stawia sobie w łazience. Cóż, OK. Ale wolę, jeżeli rzeźba staje w świetnym miejscu. Niekoniecznie w salonie, może być w korytarzu, jeśli ma tam dobre oświetlenie, fajny kontekst, ciekawe odniesienie. Bo sztuka powinna żyć i grać z przestrzenią.

Pamiętacie może scenę z filmu "Hanna i jej siostry" Allena, w której artysta malarz był oburzony tym, że klient dobiera jego obraz pod sofę. Jakie macie do tego podejście?

Anna: Nie mam z tym żadnego problemu. Wręcz przeciwnie – zdarza się, że maluję na zamówienie konkretny format, w konkretnej kolorystyce. Kiedyś artyści żyli z mecenatu możnych i robili rzeczy na konkretne zamówienie.

Ale potem zaczął funkcjonować romantyczny mit artysty.

Anna: Nie mam z romantycznym mitem wiele wspólnego. To, co robię, na szczęście się podoba. Mam kilka swoich prac, których nigdy bym nie sprzedała. Jedna z nich wisi na ścianie przy mojej pracowni. Ale ostatnio zrobiłam jej kopię. Bo pewna pani z Wiednia wypatrzyła ją na Instagramie i bardzo jej zależało na tej pracy. To było tak miłe, że zrobiłam jej kopię. Nie miałam z tym problemu.

Marek: Z kolei w naszym pop-upie na Mokotowskiej wisi obraz Ani, którego ja nie chcę się pozbyć. Ale gdyby miał pójść w dobre ręce, to pewnie go sprzedamy. Ja niektóre swoje rzeźby lubię bardziej, inne mniej. Przeważnie najbardziej kocham te najnowsze, które są jeszcze w procesie, odpowiadają na to, co się aktualnie dzieje w mojej głowie. Ale mam też kilka starych prac, które są dla mnie milowe. Niedawno z jedną z nich się pożegnałem. Z bólem, ale jednak.

Anna: Para, która ją kupiła, zobaczyła tę rzeźbę przez okno galerii. Zachwycili się nią i już z nimi została.

„Sztuka to jedyna forma ucieczki
bez wychodzenia z domu”

Rok temu, w tej słynnej pracowni Szapocznikow na Brzozowej, odbyła się wystawa ośmiu artystek, w tym pani. Jej motto wydaje się bardzo przystające do rzeczywistości: „Sztuka to jedyna forma ucieczki bez wychodzenia z domu”.

Anna: Lubię ten cytat, to ja go podrzuciłam. To słowa Twyli Tharp, nowojorskiej tancerki. Bo w nich jest prawda, jakiś elementarny sens. Właściwie nie wyobrażam sobie innego funkcjonowania. W mojej rodzinie jedyną osobą zajmującą się sztuką była Wanda Manteuffel, siostra mojego dziadka, jedna z pionierek polskiej sztuki wzorniczej. Projektowała szkło, ceramikę, tkaniny, miała wystawę w Królikarni, dostała nawet w 1957 roku złoty medal na Triennale Sztuk Dekoracyjnych w Mediolanie za tkaninę żakardową. Ilustrowała też książki, m.in. „Plastusia”. Mój ojciec był matematykiem, mama romanistką. Dopiero nasza rodzina zasiała ziarno i córki też poszły w artystycznym kierunku – Natka jest grafikiem, Julka architektem wnętrz. Ja, jak miałam pięć lat, zostałam wysłana do ogniska plastycznego Nike, bo mieszkałam tuż przy pomniku Nike przy Placu Teatralnym. Oświadczyłam, że będę malarką. I tak mi już zostało. Nie miałam żadnych innych pomysłów na to, kim chcę zostać. Chociaż w dorosłym życiu nie zajmowałam się sztuką cały czas, bo w pewnym momencie uznałam, że jest to pięknoduchostwo i trzeba wspomóc budżet domowy. Nauczyłam się różnych programów graficznych i zaczęłam robić okładki do książek, co też było bardzo fajne.

I kreatywne?

Anna: Tak. Świetne, intelektualne wyzwanie. Robiłam to przez dobrych pięć lat. A któregoś dnia stwierdziłam: dosyć tego. I zabrałam się do malowania. To był jakiś 2005 rok. Najpierw malowałam duże olejne obrazy. Nawet miałam kilka wystaw, ale czułam, że to nie jest moje. Potem zdecydowanie zwróciłam się w stronę papieru. Był dla mnie czymś naturalnym, przecież to były nasze studia – grafika warsztatowa.

Powiedziała pani kiedyś, że papier - jego odcień, struktura - uwodzi i onieśmiela.

Anna: To prawda. Sprowadzam z Berlina piękny, biały, bardzo drogi francuski papier Arches. I jak się rozłoży taki arkusz 150 na 150 cm, to jest to wyzwanie. I może dlatego – nie mówię o kolażach, tylko o dużych pracach – najpierw wylewam tło i w ten sposób rozdziewiczam papier. I potem jest mi już łatwiej.

Mniej onieśmiela?

Anna: Tak, ale ten pierwszy moment jest bardzo spontaniczny. Z jednej strony mam go pod kontrolą, ale jest w tym też spora doza przypadku. Bo moje tusze to autorskie mieszanki, które robię w słoikach z wodą. Stoją w pracowni czasem po parę miesięcy. W tym czasie wchodzą ze sobą w różne dziwne reakcje, wytrącają się jakieś farfocle i „brudy”, które potem zostają na papierze. I dają ciekawe, niespodziewane efekty. To mi często podpowiada, w którą pójść stronę, a czasem zupełnie zmienia pomysł na pracę.

Marek: Te tusze strasznie śmierdzą…

Anna: Ale po wyschnięciu już nie (śmiech). Myślę, że papier ze mną zostanie, w ogóle nie ciągnie mnie do płótna.

Dobrze jest mieć pracownię w domu? Na dodatek w otwartej przestrzeni - pomiędzy salonem, jadalnią, a kuchnią?

Anna: Są plusy i minusy. Plus jest taki, że można oderwać się od kotletów i szybko coś zrobić. A minus taki, że istnieje pokusa, aby zrobić te kotlety i oderwać się od pracy (śmiech). Ale ja w ogóle jestem bardzo chaotyczna. Zdecydowanie wolę pracować wieczorem i w nocy. Wtedy jest spokój. Mamy okna wychodzące na północ, więc jest tu stałe światło, co jest bardzo dobre dla pracowni. Tyle że wnętrze jest ogromne i światło nie dochodzi do miejsca, gdzie pracuję. Więc i tak, niezależnie od pory, maluję przy sztucznym oświetleniu.

Rysunek ołówkiem
Widok na taras z pracowni
Kolorowe kredki

Pan ma swoją pracownię rzeźbiarską na dole, w osobnej, wydzielonej przestrzeni.

Marek: Bo w mojej pracowni lepiej niczego nie dotykać, mam tam mnóstwo dziwnych znalezisk. No i żywicę.

Zatapia pan przedmioty w żywicy?

Marek: To jest to, co robię przede wszystkim. Tak to sobie wymyśliłem. Dojście do wprawy w tej technice kosztowało mnie wiele czasu, eksperymentów, błędów, pomyłek. Ale udało się i teraz jest to idealne dla mnie medium, również ze względu na to, jak myślę o moich rzeźbach. Bo ja robię je głównie ze śmieci – bohaterami moich rzeźb stają się przedmioty niepotrzebne, niechciane, wyrzucone. Czasami kupuję je na pchlich targach, czasami na Allegro, a wczoraj zebrałem na przykład trzy ładne listewki z ulicy. Daję tym przedmiotom nowe życie. Często jest ono zupełnie inne. Niedawno zrobiłem rzeźbę, w której polny kamień zamieniłem w balon. Nie jest już ciężkim głazem przydrożnym, tylko frunie zalany w żywicy, ma zupełnie inny sens. Żywica pozwala na zapis w czasie. Chciałbym, aby przedmioty, które w niej zatrzymuję, przypominały preparaty w słoju z formaliną. Nowe życie zamknięte w formie dla potomnych. Lubię też obserwować, jak żywica żyje, zmienia się, żółknie.
Metalowe przedmioty
Czarna, okrągła plama - rysunek

Gdzie przebiega granica między rzemiosłem a sztuką, byciem rzemieślnikiem a artystą? I czy można być świetnym artystą, będąc słabym rzemieślniczo?

Marek: To szeroki temat, ale warsztat w sztuce jest rzeczą absolutnie niezbędną, bez względu na to, jak się z niego korzysta. Mogę sobie zalewać moje śmieci w żywicy, bo potrafię zrobić każdą rzeźbę.

Anna: Nie wiem, czy Dawida w marmurze byś wyrzeźbił…

Marek: OK, Dawida w marmurze bym nie wykuł, bo nie mam takiego warsztatu. Ale pani portret mógłbym zrobić. Tak samo jak moja żona jest w stanie realistycznie namalować bukiet kwiatów.

Anna: Tylko po co?

Natalia: Ja jestem przykładem dobrego rzemieślnika, a jeszcze nie wyklutego artysty.

Marek: Natalia ma doskonały warsztat, świetnie rysuje.

To czym jest ten naddatek, to coś?

Natalia: Ja go poszukuję.

Anna: To dar.

Marek: To jest tu, w głowie. Odpowiednia baza, warsztat i świadome artystyczne decyzje. Ja nie boję się robić rzeczy, które można nazwać rzemiosłem, dopóki są dobrej jakości i jest to twórcze działanie. Zrobiłem kilka lamp z żywicy – jedna wisi nad stołem w salonie, druga nad jadalnianym. Nie przeszkadza mi, że to użytkowa kategoria: lampa. Isamu Noguchi, który jest w pierwszej dziesiątce moich ukochanych rzeźbiarzy, był prekursorem papierowych lamp, które teraz zalewają rynek. Ale to on je stworzył.

sztuka w domu Bimerów
Obraz głowa psa u Bimerów

Wasz dom jest wypełniony sztuką, nie tylko waszą.

Anna: Mamy na przykład małe zdjęcie ukochanego fotografa Marka, Masao Yamamoto. To ptaki siedzące na pomniku.

Marek: To obłędne zdjęcie, uwielbiam je. Mamy też fotografie Wojtka Wieteski i Annie Leibowitz. Rzeźby Xawerego Wolskiego, z którym zamieniliśmy się na sztukę. Dwa bardzo duże obrazy Michała Slezkina, naszego przyjaciela jeszcze z czasów Akademii. Nawzajem się z obserwujemy i inspirujemy. Portret Ani wykonany przez słynną rzeźbiarkę Barbarę Zbrożynę, z którą przez lata byliśmy sąsiadami. I oczywiście rzeźby mojej mamy.

Anna: Cały ten dom był pomyślany jako domo-galeria. Mamy system do wieszania prac, świetne muzealne oświetlenie, wszystko jest przygotowane pod robienie wystaw. Dwie odbyły się tu jeszcze w trakcie budowy – nasza i Wojtka Wieteski. I jak się zwiniemy z pop-upu na Mokotowskiej, to zawsze mamy tu bazę.

Marek: Wprowadziliśmy się tutaj dosłownie na parę dni przed pierwszym lockdownem. Dla nas okazał się to idealny czas, żeby się w nowym domu zainstalować, urządzić, rozstawić książki na półkach i intensywnie pracować. Ale na pewno pojawi się tutaj kiedyś wystawa. Tylko będzie trochę inna.

Anna: Ludzie są już zmęczeni sterylnymi white cubes. Ciekawią ich wystawy w nietypowych przestrzeniach. Poznaliśmy w Londynie dziewczynę, która wystawy robi we własnym mieszkaniu. I ludzi to dużo bardziej kręci. Sztuka wisi od razu w jakimś kontekście mieszkalnym, co też ma znaczenie.

Marek: Kiedy będziemy tu robić wystawę, usuniemy wszystkie elementy konkurencyjne dla sztuki, którą będziemy pokazywać. Czyli naszą kolekcję, obrazy Michała czy rzeźby mojej mamy. Natomiast zostawimy wszystkie kanapy, stoły, dywany, żeby był kontekst.

Anna: To będzie fajne, jak ludzie się na nich rozsiądą, poczują bardziej domowo.

Nie radziliście córkom, żeby zostały na przykład prawniczkami, bo to pewniejszy zawód niż artysty?

Anna: Nie (śmiech). Julka, młodsza, przed maturą miała czas, kiedy nie była pewna, co ze sobą zrobić. Powiedziałam jej: „Można założyć, że jakieś geny odziedziczyłaś, więc idź na Akademię – przynajmniej będziesz miała przyjemność ze studiowania”. I tak zrobiła. Okazało się, że geny działają – dostała się za pierwszy razem i jest teraz świetnym architektem wnętrz, bardzo lubi swoją pracę. Jak mówiła pewna pani: „Gieny to gieny. Giena nie wydłubiesz”.

Anna Bimer:

Anna Bimer

Zajmowała się grafiką projektową i malarstwem. W 1989 roku zrobiła dyplom z grafiki warsztatowej u prof. Haliny Chrostowskiej na Wydziale Grafiki warszawskiej ASP. Malowała i rysowała na papierze, bo to jej naturalne środowisko. Uważała, że proces twórczy jest mieszanką instynktu, rzemiosła, kultury, w której się wyrosło, i pewnego rodzaju kreatywnego stanu podgorączkowego. A tworzenie to połączenie podświadomości i świadomości, lęku i przyjemności. Nie mogła bez tego funkcjonować.


Ostatni wywiad z Anną Bimer. Artystka zmarła w maju 2022 r.

Anna Bimer

Marek Bimer:

Rzeźbiarz, rysownik, designer, projektant wnętrz i przedmiotów. Zrobił dyplom z grafiki warsztatowej u prof. Haliny Chrostowskiej na Wydziale Grafiki warszawskiej ASP w 1989 roku. Po studiach przez 25 lat zajmował się reklamą, a po godzinach rysował, projektował, szył. Rzeźbić zaczął sześć lat temu. Swoje prace najczęściej robi ze odpadów, przedmiotów zapomnianych, niechcianych. Daje im nowe życie i znaczenie. Dzięki własnemu sposobowi używania żywic, nie tylko zatrzymuje rzeźby w czasie – jak preparaty zalane w formalinie dla przyszłych pokoleń– ale także zawiesza je w trójwymiarowej przestrzeni.
Marek Bimer