Menu

Matriarchat rzeczy: Kasia Białek

Matriarchat rzeczy

Rozmawia Wika Kwiatkowska

Dawniej szukała inspiracji w naturze. Las, kamień, liść: to im się przyglądała. Teraz Kasia Białek spogląda w głąb siebie. I afirmuje piękno ciała. Jej organiczna ceramika wchodzi z nami w dialog. Czeka na zachwyt i dotyk.
Kasia Białek - portret
Zielone obrzeża Warszawy. Biały dom obok sosnowego lasu. Boczne wejście do pracowni nieco ukryte, przed głównym puszą się ledwo muśnięte różem peonie. We wnętrzu nastrojowy blask świec. Aromatyczna lemoniada w karafce. Na grafitowym talerzyku babeczki z truskawkami. Wyciszająca muzyka w tle. – Ze wszystkim się wyrobiłam! – uśmiecha się Kasia Białek. Za nią na ścianie, niczym dalekie planety, połyskują jej ceramiczne talerze. Dwa nieduże psy wygodnie moszczą się w salonie. Zaczynamy rozmowę o radości tworzenia, bezpiecznej przestrzeni i wyzwalającej sile kobiecości.

WK: Wiesz, gdzie ostatnio odkryłam twoją ceramikę? W Sofii, u znajomej polskiej artystki. Okazało się, że jest fanką twoich organicznych kubków i miseczek.

KB: Żartujesz, moja ceramika dotarła do Bułgarii? To mam zasięgi! I bardzo się cieszę, że jest łatwo rozpoznawalna. To dlatego, że jest tak mocno połączona ze mną, z moją tożsamością, moim ciałem.  Podstawowym wzorem jest odbicie linii papilarnych. Bardzo staram się zachować autentyczność, cały czas pytać siebie, czy to jest moje. I póki jest, to myślę, że ci, którzy kupują moją ceramikę, podążają za mną. Ona powoli się zmienia, a oni to akceptują. Więc faktycznie mogłaś moje rzeczy od razu poznać (śmiech).

Kasia Białek - portret
Fragment pracowni Kasi Białek

Jak zmieniała się twoja ceramika?

Powiedziałabym, że od fazy kamienia przeszłam do fazy ciała. Wcześniej szukałam inspiracji w rzeczach, które widziałam na zewnątrz. Moim ideałem i podstawową inspiracją był kamień, jego kolor, faktura. Teraz badam skórę.

Szukasz inspiracji bliżej siebie?

Tak, myślę, że przyczynił się do tego globalny kryzys i globalne poczucie braku sensu. Stąd pilne szukanie swojej przestrzeni – bezpiecznej, dającej ukojenie. Od mentalnych wypraw w kosmos, kiedy namiętnie robiłam ceramiczne planety i księżyce, teraz podróżuję w głąb siebie. Odkrywam mikrokosmos. I w tej przestrzeni nadal mogę mówić o tym, że życie jest przyjemne, że istnieje radość. Bo to ja nadaję sens.

Ten mikrokosmos odcisnął się na ceramice?

Zmieniła się faktura. Odeszłam od chropowatego, surowego, księżycowego krajobrazu. Teraz jest gładka, przyjemna, matowa satyna. Moją intencją jest, żeby ceramika w dotyku przypominała ciało. To skojarzenie bardzo mi się podoba. Robię wtedy ten najdelikatniejszy „odsłonięty brzuch” ceramiki. To jest takie matriarchalne: matriarchat rzeczy (śmiech).

Matriarchalne i zmysłowe?

Wszyscy tęsknimy za dotykiem i ja polecam dotykanie ceramiki, zwłaszcza mojej (śmiech). Ma ten niesamowity walor, który można poczuć tylko przez pośredni kontakt. Jest ciepła i miła, daje przyjemność. Nagrzewa się już od samego dotyku rąk. Ma płynne, nieregularne kształty, wygodnie się ją trzyma. Na przykład moje naczynia do palenia szałwii są dobre w dotyku. Satynowe, gładkie, nieregularne.

Często eksperymentujesz z nowymi formami?

Cały czas. Ostatnio zrobiłam najmniejszą miseczkę spośród wszystkich moich. Absolutnie nie wiem, do czego może służyć, ale ją uwielbiam. Bez konkretnego przeznaczenia robię też malutkie kubki, po prostu muszę. Może są do jakiegoś specjalnego napoju. Mam też formę, do której dochodziłam latami. Gdyby ktoś miał kupić jedną moją rzecz, to proponuję właśnie tę. To rodzaj miski na ramen: płaska, szeroka, niewysoka. Każda oczywiście niepowtarzalna.  Numer jeden w kategorii funkcjonalności. Można w niej podać zupę, sałatkę, traktować jak paterę. Ja z niej jem wszystko. 

Prawie nie masz rzeczy z połyskiem.​

To prawda, ale bardzo lubię, jak trochę tego blasku jest, żeby wszystko nie tonęło w macie. Dlatego błyszczy na przykład sam brzeg albo środek naczynia. Pięknie odbija się w tym światło. Zaczęłam też pisać na ceramice – wydrapuję litery nożykiem, tak jak moja mama robiła pisanki. Wpadłam na to całkiem niedawno. Może dojdę do tego, żeby wydrapywać dłuższe teksty, ale na razie bawi mnie pisanie pojedynczych słów.

Na przykład: Bogini. ​

No właśnie. Miałam kilka kubków z zaszyfrowanym napisem – niewidocznym, zalanym szkliwem. Ale ja wiem, że tam jest napisane coś dobrego: „prawdziwa miłość”. Moja przyjaciółka wzięła jeden z nich i nie mając pojęcia o napisie, powiedziała, że jest mocno energetyczny, przejmujący. Maluję też na kubkach fazy księżyca i pełnię. To motyw związany z kobiecością i moim poszukiwaniem źródeł mocy. Odkryłam też dla siebie, jak bardzo ważne jest żywe światło w domu, ten żywy ogień.

Robisz świece i sama komponujesz zapachy: jakie lubisz najbardziej?​

Łąkowe. Mam zestaw, w którym jest lawenda, rumianek, rozmaryn. Delikatne zapachy, które się nie narzucają, nie dominują. Już wcześniej robiłam świece, ale teraz zapalam je po coś, skupiam się na myśli, porządkuję je. Robię całą serię naczyń, które nazywam rytualnymi: na kadzidła, na białą szałwię, z wymyślonymi przeze mnie symbolami. Sama z nich korzystam, bo zrozumiałam, jak bardzo potrzebuję tych domowych rytuałów, wyodrębnienia specjalnych momentów, celebracji chwili.

Musiałaś się tego nauczyć?

Tak. I to celebrowanie okazało się potrzebne i kojące, wprowadza minimum innej, „świętej” przestrzeni do domu. Myślę, że wiele osób ma podobne odczucia.

Czerpiesz moc z ognia, Księżyca i od Matki Ziemi?

Ale nie tej udręczonej Matki Opiekunki, co zawsze wybaczy i nakarmi, tylko Matki Kochanki – dzikiej, nierozpoznanej. Tej nieokiełznanej, pierwotnej siły. Zresztą „pierwotna” to ostatnio moje ulubione słowo. To, co robię z ceramiką jest ciągłym upraszczaniem dekoracji, form. Dlatego nie używam narzędzi, bardzo dużo rzeczy robię samymi rękami. Miski, talerze, choć to dość trudne.

Bez formy?

Bez. Kubeczków już nie robię z ręki, ale je zniekształcam, delikatnie deformuję formę. Nie są wtedy statyczne, mają w sobie jakiś ruch, energię. Ja tego nie projektuję, moje ciało robi coś samo, intuicyjnie.

malowanie talerza
Ceramika na półkach
Pracownia Ceramiki Kasi Białek

Ufasz mu?

W stu procentach. Myślę, że teraz to ciało jest moim narzędziem. Ufam mu, a ono mnie prowadzi. Dlatego nie robię warsztatów – bo do końca nie wiem, jak to się dzieje. Mnie też nikt nie powiedział: „Rób to właśnie tak”. To przyszło z czasem, z wyczuciem, z doświadczeniem.

Nigdy nie pracujesz mechanicznie?

No nie. Podchodzę do ceramiki jak do przestrzeni kontaktu ze sobą i z materią, w jakiej pracuję. Kiedyś przyjechała do mnie pewna pani z Australii. Prowadzi tam galerię, a jednocześnie warsztaty dla Aborygenów. I powiedziała, że moja ceramika by tam pasowała. Bardzo się wzruszyłam. Bo dla mnie kultura narodów rdzennych, to coś najbardziej pierwotnego i autentycznego, stanowi nasz wspólny język. Wszyscy jesteśmy połączeni. Całkiem niedawno po raz pierwszy pomyślałam o mojej ceramice, że jest pogańska. Bo idzie ze mnie, z samego wnętrza. Nie ma szkoły, wzorca, kanonu, nikogo nie naśladuję. To właśnie jest pogańskie – uwolnienie się od systemu, korzystanie z własnego potencjału.

Dążysz do autentyczności?

I do szczerości. Do poznania istoty tego, co w przedmiocie najważniejsze. Piękna w niedoskonałości, w przemijaniu. Bardziej zajmuje mnie szczerość przedmiotu niż to, czy jest ładny.

Kiedyś byłaś bardziej hygge, a teraz bliżej ci do wabi-sabi?

Teraz to już najbardziej jestem sobą (śmiech). Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale jednocześnie zadaję sobie pytanie: po co to robię? Bo nie chodzi tylko o przyjemność z wyrażania siebie. Ja służę ludziom. Staram się, by to, co robię było użytkowe, funkcjonalne. Robię coś, co jest dla mnie ważne, ale nie abstrakcyjne. Taka praca to wielki komfort i szczęście.

Napisałaś na swojej stronie: „Moja praca to przestrzeń osobistej wolności”. To praca daje ci poczucie najpełniejszej wolności?

Teraz czuję się wolna nawet poza pracą (śmiech). Ale to od niedawna. Wcześniej faktycznie tak było. Ten stan, kiedy pracuję i idę za wewnętrznym głosem, jest naprawdę niezwykły. I bardzo doceniam to, że NAP, współpracując ze mną, daje mi tyle swobody. Przyjmuje wszystkie moje rewelacje, pomysły typu ceramiczne piersi. Robię to, co lubię i mogę się z tego utrzymać. Codziennie za to dziękuję. Myślę, że ktoś nade mną czuwa, pewnie jakaś piękna anielica.

Ceramiczne Cycuszki to też nowość.

Jedna taka pierś wisi u mnie nad drzwiami. Uważam, że wygląda genialnie. W tym domu mieszkają kobiety, więc to odpowiedni symbol. Zaczęłam robić ja niedawno, od razu trzynaście. Zastanawiałam się: „Jaki będzie efekt? Czy będą wyglądać jak prawdziwe?” Wyszły okrągłe, zgrabniutkie.

Afirmacja kobiecości?​

Absolutna. Widocznie mam teraz taką głęboką potrzebę. Dobrze mi robi. Podobnie jak róż. Dochodziłam do niego latami, jest coraz bardziej cielisty, ciepły. Kiedy szkliwię, badam granicę: gdzie zaczyna się różowy? Pojawia się jako mgła. Kocham takie niedopowiedzenia. Trudne do zrobienia, ale subtelności są najciekawsze. Takie jak róż trochę ukryty pod spodem, jak rumieniec.

suszenie ceramiki
Malowanie ceramicznych cycuszków

Nie tęsknisz za turkusem?

Miałam takie krótkie momenty, ale minęły. Teraz nie czuję tego koloru. Dla mnie wszystko musi się jakoś łączyć. Kiedy patrzę na półki z moimi naczyniami w pracowni, to turkus by tu nie pasował. Wszystkie odcienie są rozbielone, subtelne. Nakładam kilka warstw szkliw, one wchodzą ze sobą w reakcję. Czasem widać pędzel, ślady malowania. Więc to bardziej malarstwo niż typowe szkliwienie.

Postrzegasz siebie jako rzemieślniczkę czy artystkę? Gdzie w ogóle jest granica między craft i art?

Ten podział nie jest dla mnie jasny. Rzemieślnik powinien robić w miarę powtarzalne wzory. Kilka kubków, kilka talerzy i tego się trzymać. Stąd moja wątpliwość, czy jestem prawdziwym rzemieślnikiem. Bo u mnie to jakiś rodzaj radosnej twórczości. Bez ambicji, żeby to nazywać.

Talerze, które wiszą u ciebie na ścianie to właściwie ceramiczne obrazy.

Tak je traktuję. A gdy przyjdą goście, możesz je zdjąć ze ściany i podać na nich ciasto. Czyż to nie piękne (śmiech)? Jestem praktyczna, nie interesuje mnie koncepcja rzeczy nieużytkowych, po to, by tylko stały w domu – takich jak wazon, w którym nie można trzymać kwiatów.

A czysto rzeźbiarskie formy cię pociągają?

Bardzo. Chciałabym zrobić rzeźby do ogrodu. Bardzo lubię duże formy. Gdybym miała większy piec, zrobiłabym jakieś stojące, abstrakcyjne. Na przykład coś szaro-zielonego, co z czasem pokryłoby się mchem. Byłabym przeszczęśliwa, gdyby te moje formy wrosły w przestrzeń, naturalnie wtopiły się w krajobraz.

Stwierdziłaś kiedyś, że ludzi można podzielić na kamionkowych i porcelanowych.

Tak, to słowa mojej koleżanki, uważam, że bardzo trafne.

Jedni wolą pić z Białej Marii Rosenthala, inni z pękatego Bolesławca. Ty od lat jesteś team kamionka, dlaczego?

Według mnie w tym materiale można więcej wyrazić. Poza tym to jednak specjalizacja. Dla mnie robienie porcelany byłoby nauką od początku. A ja ze swoją gliną jestem bardzo zaprzyjaźniona. I robię z nią momentami rzeczy, które są niezgodne ze sztuką.

Na przykład?

Mocno w nią ingeruję, modeluję ją w tym jednym jedynym możliwym momencie. Ale to wymaga dużego doświadczenia. Trzeba wyczuwać jej twardość, chwilę, w której jest jeszcze elastyczna, skórzasta, a jeszcze się nie kruszy. Poza tym zależy mi na tym, by ceramika była jak najcieńsza. Bo ja też nie lubię nosić ciężkich talerzy. Więc dla mnie idea lekkości ceramiki jest bardzo ważna.

Czyli kamionka, ale lekka jak porcelana?​

Im coś jest lżejsze, tym bardziej przyjazne w użytkowaniu. Ale to cały długi proces: z błotnistej mazi, mieszanki różnych glin, poprzez wielostopniową transformację, trwającą u mnie tygodniami, powstaje przedmiot, który jest lekki i podoba mi się. To mój cel.

Pracownia jest dla ciebie ważną przestrzenią? ​

To moja bezpieczna jaskinia. Przeze mnie wymyślona, zaaranżowana, czysta. Mój zamknięty świat – jestem tam tylko ja i materiał, z którego coś wytwarzam. To osobny pokój we mnie samej.

Intymny?​

Dokładnie. I ciągle uczę się tego, żeby zamykać się na świat zewnętrzny. Nie wchodzić do pracowni z niepotrzebnymi emocjami, myślami, z tym całym bałaganem, natłokiem, mnogością bodźców. Zdarza mi się tam całkowicie zatracić poczucie czasu.

Jest wyjątkowo dopieszczona i wyczyszczona.

Nawet zastanawiałam się, o co w tym chodzi (śmiech). Faktycznie chowam wszystko, co kojarzy się z pracą. Bo mnie interesuje sam koncept, który realizuję i jego efekt. A w tym, co pomiędzy, w samym wykonywaniu, nie widzę nic malowniczego. To kosztuje mnóstwo czasu, trudu, mozolnej, ciężkiej fizycznie pracy. Więc ukrywam ten trud pod stołem, za zasłoną. Przed sobą. W przestrzeni zostaje tylko idea i sam przedmiot.

Tworzysz dla siebie iluzję? ​

Myślę, że tak. To nie koszt  jest najważniejszy, tylko efekt. „Spójrz na tę ścianę, jakie są na niej dobre rzeczy. To ty je zrobiłaś”. Myślę o nich: „Moje dzieciaczki”.

Bardzo czule.​

Obchodzę się z moją gliną z czułością, delikatnie. Czule o niej myślę. Staram się mieć tę czułość dla siebie, dla innych, dla tego, co robię. Dla życia w ogóle. Przez ostatni rok bardzo mnie zmieniło doświadczenie bycia w kręgach kobiet. Poszłam tam szukać kontaktu ze sobą, z kobietami, siostrzeństwa. Tej alternatywnej opowieści o świecie, przekazywanej ustnie, przez doświadczenie, czasami przez dotyk. Niekoniecznie przez słowa. Mam poczucie, że moja ceramika jest w tej chwili bardzo nasączona tym poczuciem odzyskania wspólnoty z kobietami.

A jakie opowieści snujesz na ceramice?​

Właśnie takie bez słów. Nieraz słyszałam, że moja ceramika jest totalnie nasycona moim DNA. Może przez te odciśnięte linie papilarne (śmiech)? Co prawda w glinie jest też specjalny dodatek – sierść moich psów, bo siedzą ze mną w pracowni, wypijają wodę ze szkliwa, tarzają się po brudnej podłodze. Ale dzielnie pilnują.

Studiowałaś socjologię, pracowałaś w agencji reklamowej. Ceramika to był przypadek? ​

Ona ciągle gdzieś na mnie czekała. Najpierw była formą spędzania wolnego czasu, potem stała się sposobem kreatywnego wyrażania siebie. Zawsze byłam twórcza – malowałam, szyłam, robiłam na drutach, farbowałam, przerabiałam ubrania. Wiedziałam, że jeżeli nie mam tego, co chcę, wystarczy, że się rozejrzę i sama to sobie zorganizuję. Co wynikało pewnie z niedoboru i czasów, w jakich dorastałam. Ale gdybym odjęła wszystkie te motywacje życiowe, to najgłębszą byłby pierwszy zachwyt dziecka. Które idzie i obserwuje jakiś krajobraz, łąkę, naturę. I ten dziecięcy zachwyt chcę przekazywać przez swoją ceramikę. Bo ona wychodzi właśnie z tego pierwszego, bardzo mocnego przeżycia natury. Poczucia, że świat jest piękny.

Pamiętasz ten stan dziecięcego zachwytu?

Niedawno mi się przypomniał. Kilka momentów, które były jak urzeczenie, gdy stoisz i chłoniesz. Pamiętam taki obraz: lato, nagrzane pole, łany zboża, gdzieniegdzie chabry, maki. Kontrast tych kolorów, błękit nieba i ten pulsujący żar! Pamiętam to uczucie zanurzenia, jakbym była w środku tego wszystkiego. W takich wyjątkowych momentach znika nasza jednostkowa świadomość, zostaje łączność ze światem. I gdy sobie teraz ten stan przypomniałam, usilnie staram się do niego wrócić. Bo jest przydymiony – bodźcami, pośpiechem, lękiem, wszystkim. I może nie zanurzam się aż tak głęboko, ale szukam tego czystego zachwytu.

rzeźbienie misy
zdobienie kubków

Jak opisałabyś moment, w jakim jesteś?

Przez ostatnie dwa lata zmieniła mi się perspektywa postrzegania wszystkiego. Mam świadomość, że mogę dać światu skończoną ilość rzeczy. To sprawia, że każdy przedmiot, jaki powstaje, zyskuje dla mnie dodatkową wartość. Wcześniej brakowało mi uważności. Również w stosunku do samej siebie. Więc to skupianie się na rytuałach, docenianie chwili, służy temu, by dobrze wypełnić skończoną liczbę godzin, która przypadła mi w udziale. To działanie płynie bardziej z serca niż z głowy, zmienia mój sposób życia i myślenia. Już nie oczekuję tego, że sensy przyjdą z zewnątrz.  

To, co robisz, daje ci poczucie sensu?

To, co robię i to, jak żyję. To jest spójne. Moja ceramika daje mi ukojenie. Chroni przed chaosem. 

Marzenia artystyczne?

Mam. Podobno trzeba mówić o marzeniach. Moim jest własna wystawa. Fajnie byłoby połączyć ceramikę z innym medium, na przykład z tkaniną. Spróbuję połączyć ceramikę ze zdjęciami, które sama robię. Z fotografią dotyczącą ciała. Czuję, że to kolejny etap, którego potrzebuję. Wiem, że bardzo by mnie to zmieniło, mogłabym powiedzieć coś innego, rozwinąć się. Potrzebuję takiego poruszenia.

Na twoim IG zobaczyłam zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny, pijącego na tarasie kawę z twojego kubka. Czy to nasz najsłynniejszy Robert?

Tak, Robert Lewandowski! Jego żona, Anna, też pije z moich kubków. Okazało się, że są fanami mojej ceramiki. Przyszli do NAP i po prostu ją kupili. Mogliby mieć wszystkie kubki tego świata, a używają moich. I jeszcze robią sobie z nimi zdjęcia.

Myślisz, że ceramika cię zmieniła?

Bardzo. Zmieniło mnie pokorne i cierpliwe przyjmowanie porażek (śmiech). Że coś pęknie i że coś w moim życiu się nie uda.

I że można przyjąć to z miłością.

Niełatwe. To już prawdziwy Zen.

Ale ja lubię takie ambitne zadania. I w życiu, i w pracy. No i jestem zszokowana, bo jeszcze przed chwilą sama siebie opisałabym jako osobę pozbawioną ambicji. A powiedziałam ci coś zupełnie przeciwnego (śmiech).

A tatuaż na ręku?

To też znak mojej przemiany. Pełnia w Byku. Symbolizuje pełne spektrum możliwości. Widzisz, jednak jestem bardzo ambitna. Jak to zodiakalny Byk.

Kasia Białek:

Portret Kasi Białek

z wykształcenia socjolożka, z wyboru ceramiczka. Swoją ceramiczną drogę rozpoczęła 20 lat temu. Związała się ze Stowarzyszeniem Keramos, potem wraz z trzema koleżankami tworzyła pracownię c4. Od 10 lat ma autorską pracownię Studio Kasia Białek Ceramika, położoną w malowniczym miejscu, na obrzeżach miasta, blisko sosnowego lasu, pod wydmą. W tym bardzo osobistym wnętrzu wytwarza użytkowe przedmioty w pojedynczych egzemplarzach albo krótkich seriach. Można je obejrzeć, dotknąć i kupić w salonach NAP w Warszawie, Łodzi i Gdyni. W rzeczach ceni prostotę, szczerość, spójność. Pracuje w towarzystwie dwóch kundelków, Lotki i Lolka. Zodiakalny Byk. Mama 19-letniej Marysi.

Portret Kasi Białek